Forum Strona przeniesiona na www.mrocznylas.yoyo.pl/las Strona Główna
Zaloguj Rejestracja Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Historia ras wg. akt z Rivangoth

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona przeniesiona na www.mrocznylas.yoyo.pl/las Strona Główna -> Mroczna Biblioteka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Lauxema
Duch z Prastarego Debu



Dołączył: 12 Lip 2006
Posty: 454
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Pustynia Cieni

PostWysłany: Sob 14:33, 28 Paź 2006    Temat postu: Historia ras wg. akt z Rivangoth

Elfy:

Wkrótce po Pierwszej Wojnie z demonami pojawiły się na świecie dziwne istoty. Zdawały się być w całości zbudowane ze skrystalizowanej poświaty księżyca. Można było patrzeć przez nich, więc myślano, że są całkiem niematerialni. W nocy byli widoczni już z daleka, tak, jak można zobaczyć gwiazdy lub księżyc. We dnie nie spotykało się ich wcale. Były to istoty bardzo ciche i unikały towarzystwa faonów, kryjąc się głęboko w lasach. Wielu mówiło, że są to ogniste anioły stworzone przez Baagora, aby pilnowały słońca i gwiazd. Mówili, że zbliża się koniec świata, że anioły przybyły przygotować Curaidh na powrót wielkiego ognia.
Zdarzyło się, że jedna z faonek zawędrowała zbyt daleko od domu i noc ją w lesie zastała. Wystraszyła się bardzo, bo w tamtych czasach lasy były jeszcze groźniejsze niż dziś, a to z powodu błąkających się tam wciąż pojedynczych demonów. A i tajemniczych księżycowych istot lękano się bardzo, choć jeszcze nikomu krzywdy nie wyrządziły. Przerażona dziewczyna zaczęła biec niemal na oślep, byle tylko dotrzeć do jakiegoś domostwa przed zmrokiem. Las stawał się z każdą chwilą coraz ciemniejszy. Gałęzie stale szarpały jej włosy i ubranie. Kilka razy potknęła się o wystający korzeń. Ścieżka którą biegła to ginęła z zaroślach to znów odnajdywała się. Wreszcie dziewczyna zrozumiała, że zabłądziła i będzie musiała spędzić tę noc w lesie. Usiadła pod drzewem, powierzyła się opiece Eli-ghana i Pani, którą być może spotka niebawem. Z oczyma pełnymi łez zasnęła. Sen miała niespokojny, wciąż wydawało się jej, że coś chce ją pozbawić życia.
Zbudziła się o świcie wciąż żywa i... jakież było jej zdumienie, kiedy zobaczyła obok siebie świeżo zerwane jagody, położone na dużym liściu, jeszcze przykryte rosą i zimną, czystą wodę w kryształowym kubku. Woda jeszcze lekko falowała, znak że ktoś położył go przed chwilką, jednak w pobliżu nikogo nie było widać. Tylko delikatny ruch liści i pochylenie traw zdradzały, w którą stronę udał się niedawny gość. Poszła w tę samą stronę, mając nadzieję, że ścieżka poprowadzi ją do miejsca, gdzie znajdzie pomoc. Szła kilka godzin, nim zorientowała się, że wchodzi tylko głębiej w las, a ścieżkę wydeptały raczej zwierzęta niż faoni. Wreszcie znów zapadł zmrok. Kolejna samotna noc w lesie... I znów rano znalazła jagody i wodę. Tak minęło jeszcze kilka dni. Młoda faonka całkiem straciła orientację. Nie widziała, gdzie jest, ani w którą stronę powinna iść.
Którejś nocy śniło jej się, że dotarła do domu i mama, głaszcze ją po głowie, jak wtedy, kiedy była dzieckiem. Obudziwszy się, poczuła twardą ziemią pod sobą, ale głaszcząca ja ręka nie zniknęła. Powoli otworzyła oczy i spostrzegła, że najbliższa okolica skąpana jest w księżycowej poświacie. Ostrożnie odwróciła głowę i spojrzała prosto w oczy jednej z najbardziej tajemniczych istot na tym świecie. Serce zamarło w niej nagle, by po chwili zacząć bić w szaleńczym wręcz tempie. Dziewczyna zerwała się do ucieczki, ale zawadziła głową o gałąź drzewa, pod którym właśnie spała i runęła z powrotem na ziemię.
- Tha fhei caluin? -usłyszała zmartwiony głos tuż nad sobą. - Canilei me, passedh...
Nigdy jeszcze nie słyszała tak melodyjnego głosu. Zdawało jej się, że to ktoś dzwoni srebrnymi dzwoneczkami, że to ptak jakiś śpiewa. A jednak wyraźnie słyszała jakieś słowa. Tylko, że w obcym, nie znanym jej języku.
- Tha gabh tha a pliuthan. Tha ni fenhare. - te słowa przynosiły niezwykłe ukojenie. Nie rozumiała ich, ale czuła, że ten ktoś chce jej pomóc. - Is ame isean. Tha ni fenhare.
- Nie boję się. Tylko cię nie rozumiem... - ciche słowa były chyba tym, na co czekał, bo kiedy tylko je wypowiedziała, wziął ją na ręce.
Zaniósł ją nad jezioro. Bardzo dziwne jezioro, bo na jego powierzchni nie było ani jednej fali. Na przeciwległym brzegu wznosiła się góra. Samotny szczyt w samym sercu lasu.
- Sinne an cairich. Seo sinn fantain. Tha imich a ionnaltair. Is theid sealg.
Powiedziawszy to, zostawił ją samą. Zerwała się i chciała biec za nim, ale tylko lekkie falowanie powietrza wskazywało kierunek, w którym odszedł, jego nie było widać wcale.
Korzystając z chwili samotności, zdjęła swoje ubranie i weszła do wody. Cóż to była za przyjemność, móc się umyć po tylu dniach spędzonych w lesie. Wyprała też swoją szatę i powiesiła na gałęzi, żeby wyschła, sama zaś została tylko w koszuli.
Kiedy jej wybawca wrócił, zapadał zmrok, a ona już grzała się przy ogniu. Musiał być na polowaniu, bo przyniósł ze sobą oprawionego już zająca. Upiekli go nad ogniskiem. Po tylu dniach, kiedy jadła tylko jagody, ten na wpół surowy zając był dla niej najwspanialszą ucztą.
Spędzili nad tym dziwnym jeziorem wiele dni. Wybudowali skromny szałas, żeby mieć osłonę przed kaprysami pogody i wiedli skromne życie. Dziewczyna straciła już nadzieję na powrót do domu. Tajemniczy wybawca, który określił się jako isean najwyraźniej nie był stanie powiedzieć jej, jak wyjść z lasu. Po pewnym czasie urodziło im się dziecko. Było to najbardziej niezwykłe dziecko, jakie widziała. Miało oczy, w których przeglądał się księżyc i włosy, jakby zrobione z jego blasku. Skóra chłopca była bardzo delikatna tak, że sprawiała wrażenie przeźroczystej. Ale tym, co najbardziej zwracało na siebie uwagę, były niezwykle długie uszy.
- Nazwijmy go Elf, po moim ojcu, na którego wołali Elfardon.
Tak właśnie przyszedł na świat pierwszy elf.
Później związki między faonami i iseanami zacieśniły się i urodziło się więcej tych niezwykłych istot o skłonności do milczenia, zabawy i tęsknego spoglądania w księżyc. Wszyscy oni przychodzili często do miejsca, gdzie mieszkał najstarszy z nich i wszyscy to miejsce pokochali. Wybudowali więc tam miasto całe z białego marmuru, pełne wysokich wież i misternych ozdób. Wybudowali je nad Księżycowym Jeziorem, u stóp Góry Słońca i nazwali je Lun, bo takie imię księżycowi nadali iseani.

Mroczne Elfy:

Kiedyś, gdy młody naród elfów w trudzie i mozole budował swoją przyszłą świetność tuż pod Górą Słońca, nie przypuszczał, że na świecie żyją jeszcze rasy inne. Ich cywilizacja rosła w siłę z każdym rokiem. Szybko jednak się okazało, że Ta-Quenda'Lun nie jest przyjaznym miejscem. Warunki wymusiły na nich, pozyskanie umiejętności wytwarzania broni i opanowania trudnej sztuki obrony przed licznymi bestiami. Istotnie zatem ród elfów, u swych korzeni, jest ludem myśliwych, jednakże znalezione przez nich w ruinach faońskich fragmentaryczne zapiski pozwoliły na odkrycie sekretów przetwarzania materiału, co w połączeniu z ich przysłowiową fantazją pozwoliło na stworzenie oręża specyficznego tej rasie. Był nim irivil; szpon nieco tylko grubszy od szpilki i długi na ponad ramię, tuż przy sztychu spłaszczony (a krawędzie naostrzone) - prosty niczym szczere spojrzenie. Zamontowany wyglądał następująco: pancerne ramię, oraz rękawica z okutym jedynie palcem wskazującym, zakończonym oczywiście wspomnianym szponem. Swego czasu najwspanialsze i najwytrzymalsze egzemplarze tej broni wykuwano z brethonu. Materiał ten bowiem miał idealne właściwości. Był lekki i bardzo trudny do złamania po zahartowaniu. Wkrótce jednak się okazało, że materiał ten źle wpływa na zdrowie, więc zaprzestano jego stosowani (elfy po kilku latach bardzo chorowały, plując krwią i umierając w cierpieniu) (1). Całe składowiska broni z brethonu zalegały w zbrojowniach elfów, nikt bowiem nie chciał nimi walczyć. A przecież o broń było strasznie trudno, więc i wyrzucić szkoda...
I wtedy zdarzyło się wielkie nieszczęście. Okazało się bowiem, że brethon nie jest po prostu minerałem. To mithril, który pod wpływem długotrwałej emanacji demonicznej energii zmienia swoje właściwości. Nieszczęsne elfy dowiedziały się o tym zbyt późno, bowiem dopiero, gdy dokopały się pod tonami skały i minerału do demona Vrrgaryona, zaklętego w Górze Słońca z polecenia samego Eli-ghana przez Ogniste Anioły za jego zbrodnie i okrucieństwo - także względem swojego rodzaju.
Elfy wpadły w panikę zdawszy sobie sprawę z tego, że rozbudzony, żądny krwi demon pierwej nasyci się ich żywotami, nim pójdzie dalej zbierać swe potworne żniwo. Godzinami trwały gorączkowe dyskusje nad tym jak postąpić i co czynić. Aż raz padła zbrodnicza i bluźniercza propozycja, by spróbować użyć Klejnotu Słońca, artefaktu otoczonego przez elfy czcią szczególną. Ikoną, wręcz odciskiem boga na ziemi. Symbol wszystkiego, czym elfy są. Próba jakiejkolwiek manipulacji przy tym świętym przedmiocie narażała go na zniszczenie, a na to nie można było zezwolić.
"Bo jeśli nawet moc Klejnotu nas ochroni, czymże potem będziemy bez niego?", pytał mędrzec i prorok Acularunis. Debata przeciągała się w nieskończoność, a góra robiła się coraz bardziej niespokojna, pod wpływem pobudzonego nadzieją na odzyskanie wolności demona. Zmęczeni niezdecydowaniem starszych młodzi postanowili ratować swój naród. Napadli na Straż Świątyni i dostawszy się do środka, wszyscy - jak jeden mąż - położyli dłonie na złotobursztynowym klejnocie wielkości męskiej głowy, poczym zapałali desperackim błaganiem do boga o pomoc. I rozczarowali się, nie widząc efektu. Gdy poruszenie na zewnątrz wywabiło ich z gmachu zobaczyli, jak wysoki niczym dwa buki anioł z płonącymi złoto skrzydłami zatacza kręgi na niebie. A ujrzeli go na jedną chwilę wcześniej, nim z przeraźliwym rykiem z Góry wyleciała wcielona ciemność, emanująca grozą i obietnicą długiej śmierci. Światło i Mrok starły się w podniebnym tańcu Życia i Śmierci, a przejęci elfowie patrzyli nie bez lęku, acz z rosnącą nadzieją w niebo. Tam, gdzie spadła kropla krwi demona, do dziś nie rodzi ziemia. Tam zaś, gdzie krew uronił anioł, ziemia rodzi po dwakroć obficiej.
Anioł strącił demona z powrotem w czeluście Góry, dużo głębiej niż uprzednio, najbliżej jak to tylko możliwe gorącego jej serca. Choć cała historia skończyła się dobrze dla ludu elfów, to tutaj się ona nie kończy.
Ofraxarldis, wraz z przyjaciółmi złamał największe z praw elfich. Bez pozwolenia kapłanów wszedł do Kaplicy Słońca i zniszczył Klejnot. Co najgorsze jednak - podniósł rękę na swego brata, zabijając wielu dostojnych strażników. Zasługa jego wszak była wielka, zatem zamieniono mu tę najsurowszą z kar na hańbę. Młodzieniec ze wzgardą przyjął wyrok. Rzekł, że zna prawa i był ich świadom w chwili popełniania czynu. Sam zatem na siebie wydał ten wyrok: wygnanie. Karę gorszą elfowi niźli śmierć - utrata ukochanego domu, gdzie narodził się jego rodzaj. Przyzbroił się zatem w irivl z brethonu, którego i tak nikt nie używał, a jemu było przecież już wszystko jedno, poczym zszedł do jaskiń, które zarazem były kopalniami przeklętego materiału. Poprzysiągł, że zejdzie na samo dno jaskiń, poczym przyjdzie i opowie co tam znalazł, nim powróci tam skąd przyszedł.
Wielu elfów nie kryło oburzenia, że bohater, który uratował ich od niechybnej śmierci ma ponosić karę. W buncie przeciwko głupim (ich zdaniem) prawom i zwyczajom, przyłączyli się do Ofraxarldisa w jego samobójczej wędrówce, również przyzbrajając się w tą co on broń.
Zniknęli na wiele miesięcy, wielu z nich zmarło nim ich oczy przyzwyczaiły się do mroku podziemi, pożarci przez bestie czające się w mroku, lub plując krwią nie znosili trudu wędrówki, i żywienia surowym mięsem zwierząt, które złapać było łatwiej niż zjeść. Nim dobiegł kres ich wędrówki, wypędzony lud elfów znalazł miejsce dogodne, by odpocząć weń przez kilka miesięcy. Była to ogromna jaskinia, u szczytu której był niewielki otwór, wystarczającej wielkości by dostało się na spód tych kilka niezbędnych promieni światła, by zakwitło weń życie. Tam też zostali na dłużej, a nabrawszy sił, Ofraxarldis postanowił spełnić swą obietnicę i powrócić do ojczyzny.
Elfowie z Ta-Quenda'Lun odetchnęli z ulgą, gdy kolejna bestia została ubita przez ich wspaniałych myśliwych, nim zdążyła narobić szkody. Lecz dopiero, gdy spostrzegli, że owa dzierży Irivil z brethonu, ich serca przepełniły się grozą. Trupioblade włosy kontrastowały strasznie z czernią skóry, a pozbawione tęczówek oczy patrzyły upiornie pionowymi, kocimi źrenicami przejmując każdego lękiem. Zęby bardziej jakby przyostrzone, oraz szpony w dłoniach przydawały mu demonicznego wyglądu, lecz nie zmyliły tych co głowę na karku mieli. Tak też historia zatoczyła pełne koło. Ten, który został wypędzony za zamordowanie swego brata, z ręki brata zginął.

(1) Technika walki tym orężem polega na tym, by uderzyć precyzyjnie w serce, bądź w oko przeciwnika, albo też w inny czuły punkt, poczym lekkim poruszeniem nadgarstka spowodować poważne obrażenia za pomocą ostrego pióra broni, zwanego Feavre.

Orkowie:

..jak wiele innych, także i ta historia bierze swój początek w czasach pradawnych. Był sobie wówczas młodzienieć faoński imieniem Omarili. Był wątły i słabowity, przez co nie mógł nigdy nadążyć za rówieśnikami. Nie umiał też podnieść nad głowę kamienia nawet o połowę mniejszego, niż ten, który bez trudu d-wigał najsłabszy z jego towarzyszy.
Wkrótce potem nastał czas nauczania i to tutaj właśnie Omarili odnalazł swoje powołanie. Lata całe mijały mu na zgłębianiu tajników wiedzy i magii, z zachwytem przerzucając kolejne stronnice, chłonąć każde ich słowo. Nie minął półmetek jego edukacji, a już wysłano go na Akademie, gdzie jego błyskotliwy umysł spotkał się z uznaniem nawet najsprawniejszych twórców swojej epoki. Jego niezwykła zdolność do wykraczania poza to co widzialne i analizowania problemu na poziomie niespotykanej abstrakcyjności szybko zaskarbiły mu przydomek geniusza. Dlatego nie było wielu faonów, którzy potraktowali jak szaleństwo projekt jego życia - nieśmiertelność dla wszystkich faonów!
Całe dekady mijały, a niezbędny do kolejnych badań materiał piętrzył się w jego osobistej bibliotece, przewyższającej zasobami niejedną publiczną w mniejszych miastach! Omarili potrafił znikać w niej na całe tygodnie, aż służba poczynała się zamartwiać, czy aby nic się panu nie stało (bardzo się bowiem gniewał, gdy ktoś zakłócał jego prace w laboratorium czy bibliotece). Pewnego dnia, krzątał się po swojej willi niczym rozdrażniony lew, poczym nagle - nie wytrzymawszy - jak piorun wpadł do Urzędu wprost na trwającą naradę Rady i wyłożył swoje oczekiwania i potrzeby. Oczywiście pojawiły się głosy sprzeciwu. Dziwak Omarili, mimo swej naukowej opinii, nie był osobą powszechnie lubianą. Niemniej, jego autorytet wystarczył większości pośród radnych za gwarant sukcesu (bąd- przynajmniej wartościowych odkryć) i uzyskał on konieczne fundusze oraz pomocników.
Niecały miesiąc pó-niej stał on już u stóp Świątyni Poznania(1), a gdy wszedł do środka z bijącym oszalałe sercem wiedział już co ma zrobić. Wykorzystując całą swą wiedzę i mądrość przez wiele dni recytował przygotowywany przez lata tekst. Wiadomym bowiem było, że Wyrocznia, choć zawsze odpowiada zgodnie z prawdą, to jednak owa często jest powiedziana w taki sposób, że pytający -le zrozumie odpowied-, tak więc precyzja była tutaj niezwykle istotna. Stworzone przez niego definicje faonów i wieczności, oraz wzajemnego związku, jaki miał nadzieję między nimi osiągnąć, zajmowały wiele opasłych tomów. Wszystko to sprowadzało się do prostego stwierdzenia: "Chcę wiedzieć jak sprawić, aby tacy jak ja dostali to, czego pragną najbardziej, nawet o tym nie wiedząc".
I było to prawdziwie genialne, gdyż w ten sposób objął wszystkich faonów, oraz odwołał się do najbardziej pierwotnego instynktu samozachowawczego. Tak właśnie zdobył od Wyroczni ostatni ze składników eliksiru młodości, nad którym tak ciężko pracował.
Omarili był bardzo ostrożny. Najpierw sam na sobie wypróbował opracowany specyfik...
Przez wiele długich lat był on obserwowany przez wszystkich, a gdy okres próby się zakończył, zapanowała wielka radość! Wszyscy, kto tylko chciał, pił cudowną miksturę; starcy młodnieli niemal w oczach, młodzi dojrzewali w normalnym tempie, a od tego czasu rozpoczął się złoty okres wśród faonów. Nieszczęściem była zmniejszająca się liczba szczeniąt wilczych, a ten składnik był niezbędny do produkcji eliksiru. I to był główny powód, dla którego owo błogosławieństwo nie rozprzestrzeniało się wystarczająco szybko.

Mijały lata, a w tym całym szczęściu i ogólnej radości nikt nie zauważył zniknięcia Omariliego. Dopiero histeryczny śmiech niosący się nocami z biblioteki zwrócił uwagę nielicznych, którzy darzyli go sympatią. Nikt się tym specjalnie nie przejmował... aż do dnia gdy faonowie zaczęli się zmieniać. Ich ciała nabierały strasznej muskulatury, skóra ciemniała, szczęka rodziła w ustach straszliwe kły!... - faonowie zmieniali się w bestie!
Wzburzony tłum naparł na bibliotekę, a drzwi wyłamano w chwili, gdy jakaś bestia spadła na nich z góry, zabijając się o bruk, gdyż tłum ustąpił w porę i potwór nie spadł na nich. W środku znaleziono pamiętnik Omariliego, wraz z jego desperackimi wpisami z ostatnich miesięcy. Rustin, przewodniczący rady, czytał z coraz szybciej bijącym sercem... coraz płytszym oddechem! Aż jego furia pokierowała jego ogromnymi łapskami, drąc pamiętnik na strzępy i ciskając nim o ścianę, ku przerażeniu żądnego wyjaśnień tłumu i wyszedł z budynku. Zebrał po drodze wciąż leżące na bruku zdeformowane ciało Omarliego, wyrzucił je za mury i zakazał oddawać ziemi pod żadnym pozorem. Była to zbrodnia okrutna i wielu nie mogło się z tym pogodzić. Ich determinacja jednak osłabła, gdy Rustin opowiedział o tym co przeczytał w dzienniku, poczynając od rozważań teoretycznych, przez wizytę w Świątyni Poznania, aż do poszukiwania odpowiedzi na pytanie co się z nim dzieje...

Omarili, głęboko w duszy, na samym jej dnie, był wciąż tym małym chłopcem, który nie umiał podnieść najmniejszego z kamieni ponad głowę, czy nadążyć za przyjaciółmi. A cały jego pęd ku nauce i sukcesy były jedynie próbą kompensacji jego braków, jakie miał we własnych oczach. Wyrocznia go zatem nie okłamała. Ale jego nieznajomość siebie doprowadziła cały jego rodzaj do upadku... Zniekształconym faonom coraz trudniej było panować nad emocjami, tak więc niedługo pó-niej wybuchły krwawe bitwy o władzę nad miastem. Tylko siedmiu członkom rady udało się umknąć, a za nimi podążyli wierni im poddani. Od tamtej pory miasto przechodziło z rąk do rąk wielokrotnie, aż zostało zburzone doszczętnie, a części jego wspaniałych budowli wciąż można znale-ć w pó-niejszych fortyfikacjach nowopowstałego rodzaju - orków.

Ten, kto pozna tą hipotetyczną historię ich powstania dostrzeże, że to jedynie stereotyp brudnego, brutalnego orka. Będzie miał wówczas szansę dostrzec, że rodzaj ten także posiada swoją kulturę, wraz ze sztuką czy głęboko zakorzenionymi tradycjami. To prawda, że są agresywni (ale czy to czyni ich złymi?), brutalni (gdyby nie to, Is'mord by był zabójczym zagrożeniem dla Lotharis...) i hołdują niewolnictwu (To element ich tradycji od wielu pokoleń. Ale jeśli ktoś uważa, ich za barbarzyńców z tego powodu, to niech wie, że u orków żadne dziecko nie pozostaje głodne, a gdy straci rodziców, to każda rodzina przygarnie je pod swój dach. Czy my, "cywilizowani", możemy się również czymś podobnym pochwalić?...). Zachęcam wszystkich badaczy, by nie poddawali się powierzchowności i spojrzeli na problem z każdej możliwej perspektywy. Jedynie wówczas nauka może być nauką, jakiej nauczali faoni, a nie jedynie jej bladym odbiciem.

_________
Ad 1. Miejsce to było bardzo niezwykłe, bowiem w samym jego centrum było coś, co dzisiejszy człowiek mógłby nazwać sadzawką, lecz każdy faon rozpoznawał to jako Wyrocznię. Miejsce, gdzie lustro wody przybierało tysiące prze-roczystych twarzy i mówiło setką różnych głosów, zawsze mówiących prawdę.


Krasnoludy:

...Jest powiedziane, że pewnego dnia, po kolejnej "bójce" Eli-Ghana z Rah'alielem, pan nasz - Ardu - swoim zwyczajem udał się w góry. Zasiadł na samym czubku Smoczego Kła, najwyższej góry Gór Krętych i zapatrzył się w zmierzchające niebo. A w miarę jak noc przeganiała dzień, smutek ogarniał go coraz bardziej. Mimo iż był silny i mądry, to rodzeństwo i rodzice nie traktowali jego rad poważnie, z racji niskiego wzrostu.
Tego właśnie wieczora jedna jedyna łza spłynęła po licu i uderzywszy w ziemię zmieniła się w czarną perłę. Zakwitła nadzieja w sercu Ardu, który udał się do wnętrza góry. Tam, u samego zarania rzeki Bystrej ostawił czarną perłę.
Trwało to wiele pokoleń, lecz Ardu był cierpliwy. Z nadzieją i miłością obserwował jak faoni mieszkający w niedużej mieścinie, przez którą przepływała rzeka Bystra, z pokolenia na pokolenie rodzą się coraz niżsi i silniejsi. I jak rodzi się w nich miłość do ziemi i kamienia.
Z radością nazywał ich "krasnym ludem", i oni też tak zaczęli na siebie mówić, gdy stało się jasne, że odróżniają się od innych faonów. Dziś lud ten nazywamy "krasnoludami".

Niziołki:

Astafari byli dumni, bo tylko pewnością siebie można było zasłużyć na szacunek Pustyni. Byli też pokorni, gdyż znali swe słabości - pustynia bowiem bezwzględnie zabija ludzi pełnych pychy.
Aby przeżyć, musieli umieć walczyć, jak wszyscy faonowie pustyni - oaz i wody zawsze było mniej niż ludów spragnionych cienia i wilgoci. Przeżycie więc wymagało umiejętności bronienia swego prawa do życia.
Obowiązywał wśród nich podział kastowy; lud (zajmujący się wytwarzaniem dóbr i żywności), wojownicy (zapewniający bezpieczeństwo społeczności), oraz elita - w jej skład wchodzili Kapłani Pustyni, Wróże, oraz Rządcy. I był to ustrój sprawiedliwy - każden od małego zaznajamion był ze swym przeznaczeniem i otrzymywał najlepsze przygotowanie do jego wypełnienia.
Nie do pomyślenia było jednakże, by lubiości dawać upust wobec osoby z innej kasty, bo i dziecię takiej namiętności, gdzież miałoby się podziać? Porządek wymagał ładu, i ta myśl była przyczynkiem nieszczęścia, które obróciło się na dobre.

Olivier był tym, kogo zapowiedzieli Wróżowie. Dziś trudno rzec, czy istotnie był on tak wielkim talentem, czy jedynie jego mistrzowie mając baczenie na przepowiednię, skrupulatniej przykładali się do jego szkolenia. Faktem jest jednak, że w walce na ildinary (1) nie miał sobie równych, o czym przekonali się również plugawi wygnańcy, koczownicy, zamierzający się na ich oazę. Mimo swego kunsztu, pozostał on wierny naukom Kapłanów Pustyni i nie popadł w próżność.
Phaoli była tą, która rozwinęła wizję Yiordisa, o nadejściu Złego. Czas ten się niebezpiecznie zbliżał i oboje zgadzali się co do tego, że czas jest im coraz bardziej naprzeciw. Przyszłość mroczniała, a Olivier był tym, który trzymał szale. Jego oddech mógł sprawić, że przechyli się ona w stronę Dobrego. Phaoli była głęboko zafascynowana osobą wybranego wojownika. I choć była o wiele lat starsza od niego i przytłoczona odpowiedzialną rolą widzącej, dawno przestała wierzyć, że Pustynia da jej jeszcze w życiu choć namiastkę szczęścia, długo nie mogła uwierzyć w to, co się tak naprawdę z nią dzieje.
Pewnego dnia doświadczyła, że ręce jej drżą (aż schowała je za siebie, by słabość ukryć), poczuła straszne ukłucie w żołądku, a język zmartwiał jak za sprawą klątwy, gdy oto Olivier klęczał przed nią, prosząc o błogosławieństwo przed nadchodzącą bitwą, od swego "opiekuńczego wiatru pustyni", jak ją nazwał.
Ku swemu zdumieniu i udręce, a także nieprzebranej radości i zwieńczeniu tęsknoty i nadziei, Olivier wracał z prośbą o błogosławieństwo przed każdą bitwą, aż Phaoli z przerażeniem odkryła, że nie może się doczekać kolejnych krwawych starć. Podejrzewała, że stała się dla niego swego rodzaju talizmanem przynoszącym szczęście. Zapytała go pewnego razu, czy tak jest w istocie, a zaskoczony młodzieniec długo ubierał myśl w słowa. Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, poruszyła się lekko a szata jej zaszeleściła.
Olivier poczuł się ponaglony, więc powiedział pierwsze co przyszło mu do głowy... I ku swemu zażenowaniu odkrył, że była to prawda: "Tak naprawdę, to chciałem cię raz jeszcze ujrzeć przed śmiercią, pani".
Phaoli poczuła, jak krew nabiega jej do twarzy i odwróciła swe oblicze, by ukryć słabość, na co Olivier przeklął swą głupotę i już kierował się do wyjścia, w pełni świadom, że nigdy wieszczce nie będzie już w stanie spojrzeć w oczy.
A z każdym jego krokiem widząca czuła, jakby oddalała się cząstka jej duszy, którą bardzo chciała zatrzymać: "Przepowiedziałam ci, że odegrasz wielką rolę, w powstrzymaniu Hordy. Czyżbyś nie ufał mym słowom?", spytała i ciężar okrutny spadł jej z serca, gdy młodzieniec się jednak zatrzymał. Ale odwrócił się do niej dopiero, gdy zaczął mówić: "Twe słowa, pani, krzepią mnie i cieszą, lecz w czasie pokoju. W bitwie jednak, wróg nie baczy na przepowiednie i zabije mnie, jeśli mu na to pozwolę. Jeśli uwierzę w przepowiednię, stanę się nieostrożny, a wówczas ona się nie dopełni."
Phaoli uśmiechnęła się słysząc, jak przez tego młodego wszak jeszcze człowieka mówi mądrość Pustyni. Rozmawiali długo w noc, wkrótce spotkali się ponownie i raz jeszcze, aż nastał czas, kiedy choć dzień w oddzielności sprawiał ból drążący bardziej niż najostrzejszy nóż. Od tej chwili jednak Olivier stał się jeszcze zajadlejszy w walce. I jeszcze skuteczniejszy. Zapytany przez przyjaciela, za jaką sprawą tak sie stało odparł z uśmiechem i bez chwili wahania: "Bo teraz mam dla kogo żyć".

Wojna w tym czasie szalała już w Seavran. Pani, której imienia nie wolno wypowiadać, prowadziła już swe oddziały przeciw demonom, podczas gdy te nie próżnując odnalazły daleko na pustyni silne ognisko dawnej mocy - pochodzące jeszcze z czasów stworzenia świata. Marsz stąd byłby długi i męczący, lecz przy odpowiedniej koordynacji i szybkości mogliby się łatwo znale-ć na tyłach wroga. Rah'aliel byłby zachwycony!
Martwiła ich jednak przepowiednia, która krążyła wśród Astafari. Wprawdzie trudno przypuszczać, by coś mogło się oprzeć sile Hordy, jaką szykują, a do tego wspomaganej rodzącym się właśnie Tarris'saherowi, lecz... po co ryzykować?
Przebiegłe demony od dawna obserwowały Oliviera i bardzo dobrze wiedziały, gdzie leży słaby punkt tego doskonałego wojownika. Umysły aż skrzyły im się od okrutnych planów, które w życie wprowadziły niedługo pó-niej.

Stojący na straży przy bramie Pałacu Wróżów strażnik odbił się od kolumny i stoczył się po schodach, uderzony ildinarem, gdy nie chciał się Olivierowi usunąć z drogi. Wojownik wpadł w okrwawionej zbroi i z włosami posklejanymi posoką, brudny i spocony, do najświętszego miejsca w całej oazie. W biegu desperacko zdzierał hełm i odpinał paski broni i ciskał wszystko na ziemię, pędząc co sił, ślizgając się na zakrętach na dywanach, pędził prosto do komnaty Phaoli. Tutaj strażnik był rozsądniejszy, a może po prostu poznał Oliviera, bowiem odsunął się na pierwsze wezwanie wojownika.
Drzwia rozwarły się z hukiem, aż zebrani podskoczyli i jak jeden mąż skupili wzrok na wbiegającym barbarzyńcy, niszczącym świętą ciszę tego miejsca. Ich złość i wzburzenie prysła nagle, a jej miejsce zastąpiła mieszanka obrzydzenia (widząc krew na odzieniu i rękach wojownika, zmieszaną z pyłem i brudem), konsternacji oraz litości i współczucia, gdy dumny, zrównoważony i zawsze spokojny wojownik padł nagle na kolana przy łóżku ukochanej, uchwycił jej dłoń i płacząc niczym dziecię szepcze pieszczotliwie imię swej umiłowanej, błagając by otworzyła oczy.
Zmieszani zebrani uczeni i medycy, opuszczali kolejno komnatę, odprowadzani szlochem najdzielniejszego spośród wojowników, jakich widziała Pustynia.

Mistrz Astafari dowiedział się wkrótce, że Phaoli zapadła na nieznaną chorobę. Objawy przypominały sen, a raczej niekończący się koszmar, gdyż kobieta rzucała się na łóżku i krzyczała - krzyczała jego imię, błagając, by jej pomógł. Bezsilność doprowadzała go do kresu wytrzymałości. Bił gołymi pięściami w kolumny i ściany, bił lustra, meble i nawet strażników, gdy ośmielili się wtargnąć w jego dolinę rozpaczy, kiedy błagał w głos Pustynię o mądrość.
"Panie, błagam!... Mam wieści, wie...! Zaczek...! Lekarstwo!", i wtedy dopiero Olivier opamiętał się na tyle, by przestać okładać nieszczęśnika pięściami. Chwycił biedaka za odzienie pod szyją i obiecał mu spojrzeniem bardzo straszne doznania, jeśli zaraz nie zacznie mówić. Pojmany podczas ostatniej bitwy jeden z wojowników, znał podobno tę chorobę i potrafił ją wyleczyć.
Natychmiast go sprowadzono, a poganiany przez Oliviera nieszczęśnik uwijał się jak w ukropie, lecz zaledwie kilkugodzinne przygotowania wydawały mu się niekończącą się torturą, gdy dochodziły do niego błagalne krzyki ukochanej kobiety.
Na koniec więzień poprosił wojownika, by wyprosił wszystkich z pokoju, gdyż ten zabieg wymaga skupienia. W dwa uderzenia serca komnata była pusta, gdy Olivier złapał za wiszący na ścianie miecz, wrzeszcząc dziko, "poprosił" o jej opuszczenie. Zaraz pó-niej obiecał wię-niowi, że jeśli spełni swą obietnicę, uczyni go najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jeśli jednak zrobi jej krzywdę, cierpieniu jego nie będzie końca!, a sposób w jaki to powiedział, oraz przerażenie w oczach mężczyzny świadczyło, że zrozumiał przesłanie.
Z łamiącym się głosem biedak powiedział, że to nie takie proste, bo zabieg wymaga dużo energii... A złapany za gardło zrozumiał nagle, ze należy wypowiadać się prościej. Tak więc Olivier dowiedział się, że do uzdrowienia kobiety potrzebna będzie dusza ukochanej jej osoby, która jednocześnie darzy i ją miłością...
Choć było to przerażające, Mistrz Astafari odgonił od siebie wątpliwości! Liczyło się jedynie jej dobro, jej życie!
Po skończonym obrządku, gdy Phaoli jeszcze spała, a Olivier bez ducha leżał u stóp łóżka, medyk splunął na martwe ciało. Zastanawiał się przez chwilę, czy dla rozrywki nie zabić i jej, ale w końcu zrezygnował. Będzie się napawał z daleka jej bólem po stracie. Ludzie byli tacy sentymentalni...

Phaoli nie była jednak sama w swej rozpaczy. Wszyscy Astafari pogrążyli się w żałobie. W serca jej ludu wkradało się zwątpienie, a w serca Wróżów bezbrzeżne przerażenie - co teraz, pytali siebie, gdy odeszła jedyna nadzieja na odzyskanie przyszłości? Otaczany specjalną ochroną od małego, zawsze mający opiekunów w czasie bitwy, którzy byli gotowi oddać życie w jego obronie, nagle... odszedł! Głowiono się, co tak naprawdę się stało tamtej nocy w komnacie Phaoli. Medyk nie mógł wyjść przez okno czy innym wyjściem, bowiem cały budynek był otoczony. Wrzask niebotycznej zgryzoty sprawił, że drzwi jej komnaty ponownie otworzyły się z hukiem i wówczas ujrzano wieszczkę trzymającą na kolanach głowę utytłanego w krwi i błocie wojownika bez hełmu i broni, z oczami wywróconymi do góry i na wpół otwartymi ustami.

Astafari byli hardym ludem i nie zamierzali tak po prostu się poddać. Podwolili swoje siły w niespełna pięć lat, oraz odkryli gdzie wróg uderzy. Jakimś cudem informacja o nadciągającej katastrofie przedostała się do ludu. Wybuchały zamieszki, które trzeba było stłumić i zaprowadzić porządek. Chaos jedynie by ich osłabiał.
Niedługo jednak przed przewidywanym atakiem, odkryto gdzie wróg się pojawi - i była to najlepsza wiadomość od wielu lat. Był to bowiem stary krater, w odległej, skalistej części pustyni. Połączone siły dwudziestu jeden oaz stały przy jedynej przełęczy, jedynym wyjściu z piekła, którym za niedługo stać miał się krater. Ludzie pustyni mogli być z siebie dumni, bowiem nie tylko wojownicy, ale także lud, oraz wróżowie i cała elita sięgnęli po broń. Pustynia bowiem podpowiedziała im, że wszyscy muszą wziąć udział w tej walce, albowiem tylko tutaj, walcząc o życie, mogą być godni miana dzieci Pustyni. Bez mała trzy tysiące ludzi, w tym tysiąc wojowników, stało u wrót zła, krwi, bólu i zniszczenia, jakim niedługo stanie się nienazwany krater.

Demony zaś nie bały się wcale. Wiedziały o czekającym ich powitaniu na zewnątrz, lecz byli ufnie w swoją siłę. Nie mieli przeciw sobie wybranego, który podobno mógł im pokrzyżować szyki, a poza tym mieli ze sobą Tarris'sahera! Strach brał patrzeć choćby na niego... Nawet Eli-ghan by mu się nie oparł! Czekających na nich na górze ludzi traktowali jako poczęstunek...

Ziemia zadrżała, a zlęknieni ludzie popatrzyli po sobie. Wojownicy w pierwszych rzędach mocniej uchwycili broń w spotniałych dłoniach, widząc jak wielki snop ciemności wzbija się ku niebu na samym środku przestrzeni przed nimi. Powstała ogromna dziura w ziemi, z której zaczęły wyłazić najpaskudniejsze stworzenia z najczarniejszych koszmarów. Leniwie, spokojnie, zupełnie nieśpiesznie, ciemne jak noc potwory zajmowały całymi tysiącami przestrzeń krateru.
Pomruk przerażenia przetoczył się przez tłum, czasem przeobrażając się w krzyk, gdy z dziury powstało monstrum wielkie niczym najwyższe palmy. Caluteńkie odziane w stal czarniejszą od bezksiężycowej nocy, w dłoni dzierżący równie mroczny miecz o cienkiej klindze. Gdy chodził, góry podskakiwały w posadach. Demony zajęły swoje miejsca, wygłodniałe wyczekiwały rozkazu do ataku. Wielkie monstrum zatrzymało się jednak daleko od drżących obrońców, wśród których zaczynał królować smród uryny i fekaliów, gdy sama śmierć po nich wyciągała swe szpony.
Wtedy monstrum zagrzmiało.
"Poddajcie się, głupcy! A zginiecie szybko. Walczcie, a utopimy was w cierpieniu!"
Zapadła głucha cisza, jedynie klekot szczypiec i stukanie szponów o skałę mąciły grobowy nastrój. Przerażenie narastało, zatem wojownik w pierwszej linii stojący zirytował się, gdy ktoś naparł mu na plecy. Chciał go zdzielić łokciem, lecz ten popchnął go i wyszedł przed szereg.
"Głupiec! Szaleniec!", pomyślał, lecz dzielny Astafari parł naprzód, śledzony wygłodniałymi ślepiami. Phaoli mrużyła oczy w palącym słońcu, w dłoni ściskając miecz.
"Olivier?... Olivier, to ty?..."

I wtedy wszystko nagle wróciło. Owo potworne wrażenie, jakby ktoś go wyrywał z niego samego, długie spadanie i... ból, cierpienie, a pó-niej zło, wsączające się w niego coraz bardziej. Długo walczył z mrokiem, lecz ten w końcu znalazł na niego sposób. Zamknął przed nim bramy jego pamięci. Sprawił, że Olivier zapomniał o swojej miłości i przestał beznadziejnie trzymać się Dobra. I tak mrok zdobył idealną duszę doskonałego wojownika dla stworzonego właśnie idealnego ciała Tarris'sahera.

"Pha... Phaoli?", zadudnił głęboki głos. W Olivierze zawrzały dwa oceany, spośród których jeden pragnął zagłuszyć drugi, zalewając się wzajemnie falą sprzecznych emocji. Demony spojrzały niepewnie na swego największego sojusznika, a gdy ten odwrócił się do nich niespiesznie i ujrzeli wyraz jego oczu przez wizurę hełmu, w kakofonii wrzasków dało się słyszeć jednomyślne "NIE!!".

Walka była okrutna. Demony rzuciły się na Oliviera w ciele Tarris'sahera, gryząc i drapiąc, oraz rażąc z odległości promieniami mocy, trując koszmarnymi oparami i plując kwasem. Olbrzym kosił potwory całymi dziesiątkami, rozrzucając ich szczątki na kilkadziesiąt metrów. Gro monstrów rzuciło się z nienawiścią na dziewczynę, która czym prędzej czmychnęła za wojowników, którzy naraz rzucili się im na spotkanie.
W gąszczu bitwy wrzaski ludzi z odrąbanymi rękami, łapiących swe wnętrzności, czy spalonych kwasem mieszały się z krzykami i kwikiem zarąbywanych demonów.

Gdy Geatrel, jeden z najstarszych ognistych aniołów, zobaczył Krater Śmierci (jak nazwano go pó-niej), zapłakał, przechadzając się między na poły wymieszanymi szczątkami ludzi i demonów, ironia losu; choć za życia wrogowie, złączyli się po śmierci. Zadziwił go widok potężnego Terris'sahera, opartego na poły o skałę, i trzymającego w rękach ciało faonki. Zafrasował się tym widokiem i zajrzał w stygnące umysły obojga... i zapłakał ponownie.
Błąkał się między ciałami, modląc się przez łzy do Najwyższych i Natury oraz Śmierci o pozwolenie na to, co chciał zrobić. Gdy ją uzyskał, krater był już wypełniony złotymi łzami anioła.

Geatrel wziął szczątki najmężniejszych wojowników i najszlachetniejszych spośród ludzi Pustyni, poczym tchnął w nie na nowo życie. Niektórzy twierdzą, że to za sprawą tego, że chciał wybrać tylko to co najlepsze i dlatego stworzył ich mniejszymi niż inni faoni. Inni zaś twierdzą, że mimo starań anioła, nie w pełni oddzielił krew demonów i to za ich sprawą nowy lud ten jest mniejszy.
Zakończywszy swe dzieło, Greatral dał im zbiór praw, oraz historię ich przodków, poczym odleciał na Górę Słońca. Po drodze raz jeszcze spoglądając na grób niezwykłych kochanków i błogosławił tym których miłość uchroniła świat od mroku.

(1) Ildinar to broń zbliżona kształtem do dzisiejszej średniej tarczy, z tą różnicą, że wykonana była z kamienia, bąd- to z naostrzoną krawędzią, bąd- z przytroczonymi doń zaostrzonymi kłami pustynnych bestii. Niezwykłość walki przy użyciu tego narzędzia polegała na tym, że nie dzierżyło się doń oręża, a ildinary nosiło się na obu przedramionach. Dziś spekuluje się, że przy pojedynkach z użyciem tego oręża bardzo duże znaczenie miały kopnięcia, oraz "wejścia zapaśnicze", mające na celu powalenie przeciwnika.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona przeniesiona na www.mrocznylas.yoyo.pl/las Strona Główna -> Mroczna Biblioteka Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1